Marta Deskur

— ur. 1962 w Krakowie. Autorka prac wideo i fotografii, malarka. Wybór formy i środka wyrazu zależy u niej od problematyki danej pracy — raz wykorzystuje kafelki ceramiczne, innym razem wydaje książki albo tworzy strony internetowe. Jej fotografie wyróżnia neutralne tło, na którym artystka pozostawia tylko istotne elementy przedstawienia — człowieka lub grupy postaci. Często podejmuje problematykę społeczną, tworzy także alternatywne mitologie, gra symbolami, czasem wykorzystuje ikonografię chrześcijańską. Studiowała w École Supérieure d’art d’Aix-en-Provence (Francja). Uczestniczyła w rezydencjach artystycznych, między innymi w Escuela de Deseño w La Romana w Republice Dominikany (1992), Location One w Nowym Yorku (2001), Künstlerhaus Bethanien w Berlinie (2002/03), Cité Internationale des Arts, w Paryżu (2005/06). Brała udział w wielu wystawach w Polsce, Korei Południowej, USA, Niemczech i Szwajcarii. Jej prace znajdują się w kolekcjach między innymi w Ludwig Museum Budapeszt (Węgry), Location One Gallery Collection, Nowy Jork (USA), Minoriten Kultur Graz (Austria), Sonje Museum of Contemporary Art, Gwangju (Korea Południowa), Museum Bochum (Niemcy), Fundacja Sztuki Polskiej ING, Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie. Mieszka i pracuje w Warszawie i Rudniku nad Sanem.

Była już Maria, po niej poronienie, potem Magdalena i kolejne poronienie. Po Marii i Magdalenie czekali na Łazarza. Matka była bardzo wierząca, miała wielkie, miłujące serce. Częstowała tym sercem każdego człowieka, którego spotkała. Uosabiała sobą całą historię Ewangelii. Rodzice matki wychowywali ją w duchu miłości do wszystkich, według chrystusowych błogosławieństw, a ona wierzyła im i w posłuszeństwie stosowała te zasady: przyjąć potrzebujących, nakarmić głodnych, pocieszyć smutnych, napoić spragnionych, przyjąć każdego do domu. Nadając imiona swoim dzieciom, pragnęła w sercu poczuć obecność tych z ziemi Izraela. Chciała jeszcze Łazarza — tego, który był bratem Marii i Marty, ale bała się, że to nie przejdzie. Ludzie będą mówić, że to nie jest odpowiednie imię dla chłopca. Zdecydowała więc, że zachowa „M” i nazwie go Marcin. Później, „Łazarza” przywoływała jako humorystyczną anegdotę, mówiąc, że miał być chłopcem, ale ostatecznie okazał się być dziewczynką — bo to nie był chłopak, a kolejna dziewczynka w jej łonie. I tak Marcin z Łazarza stał się trzecią „M” dziewczynką — Martą. I to ja jestem, Marta, siostra Marii i Łazarza, z tej samej wioski co Magdalena (Maria — Magdalena, jawnogrzesznica), z Batani, dzisiejszej Al-Azarija, kilka kilometrów od Jerozolimy (Nawiedzenie, 1999, Jerozolima 7 stacji, 2011, If You Shoot One of Them, 2013).

Taki konstrukt stworzyła mi moja matka. Za nią poszło całe miasto. Byłam Martą ewangeliczną, bo całe miasto było katolo. Mieszczanie i księża. Na ulicach, w czerni, zakonnice i przemykający w swoich czarnych sutannach seminarzyści. Hipokryzja, utajnione pragnienia, krypto-homo, posłuszeństwo w zamian za wolność. Stan buntu przeciwko zakrzywianiu rzeczywistości oraz afirmacji takiego postępowania jako jedynego przyzwolonego systemu współuczestnictwa w zbiorowości odegrał dużą rolę w mojej twórczości. Tematy moich prac, szczególnie tworzone w Krakowie, automatycznie skupiały się na tym patologicznym, irracjonalnym i z gruntu zakłamanym katolickim aksjomacie (Welon to moje włosy, 1999, Nie zabijaj, 1999, Mycie stóp, 2000, Dziewice, 2004).

Wyszłam z ciała mojej matki w piątek w nocy 8 czerwca 1962 roku w domu jej rodziców na ul. Krupniczej 18 w Krakowie na trzecim piętrze, zaraz po czwartkowej Kobrze — serii kryminalnej Teatru Telewizji. Pamiętam ten odcinek i pamiętam moją matkę z tych czasów. Była piękna, ciemne oczy, ciemne włosy zaczesane do tyłu, ciemna obcisła sukienka i sznur pereł na szyi. Miasto pamiętam w kolorach szarości — taki był wtedy Kraków. Szary, mglisty, pełen starych kościołów i murów, chodniki z kwadratowej płyty betonowej, które generowały we mnie obsesyjne natręctwo; idąc, wpatrywałam się w moje kroczące stopy, których celem było stanięcie w środku kwadrata. Gdy niechcący stanęłam na linii brzegów dostawałam paniki w całym ciele. Załamana, po raz kolejny zbierałam siły by tym razem dojść do celu kładąc stopy dokładnie w samym centrum płyty chodnikowej. Nie przejmowałam się, że to z pewnością dziwnie wygląda. Na naszej ulicy było wiele osób o podobnych natręctwach. Był człowiek z drabiną i kobieta z menażką; mężczyzna nosił ze sobą drewnianą drabinę, stawiał ją po kilku krokach przy ścianie, wchodził dwa stopnie, po czym schodził z drabiny i szedł dalej by powtórzyć tę samą czynność w ciągu całej ulicy. Kobieta natomiast, co kilka kroków przysiadała na menażce i w ten sposób pokonywała całą długą ulicę aż do skrzyżowania. Moje natręctwo trafiania stopą w centrum płyty chodnikowej było niewinne ale powodowało kłopoty w szkole – notoryczne spóźnienia. Inne, bardziej wstydliwe było zatrzymywanie się w cukierniach, które były na mojej drodze do szkoły. W pierwszej kupowałam pączka z różą, a w drugiej przy plantach zjadałam napoleonkę z różową pianą. Przepełniona słodyczą, z przewieszoną przez ramię wiolonczelą w końcu docierałam do szkoły jak zwykle spóźniona.

Paweł chodził razem ze mną do szkoły. W ósmej klasie pracował w fabryce piórników. Był głuchy i kilka lat ode mnie starszy. Po szkole chodziłam z nim do tej fabryki i pomagałam mu nadrobić zaległe prace — zamykanie ułożonych na taśmie piórników szkolnych z plastikowej skóry. Gdy się nie zdążyło kliknąć, piórnik znów zataczał koło i wracał ponownie. Pamiętam te gesty, ten powtarzający się taśmowo pstryk zatrzasków (Księga Józefa, 10 minut z życia mojego ojca, Prasumienie, 1994, Ręce w archiwum, 2017). 

Marcin, wiolonczelista — starszy kolega mojej siostry — wziął mnie do Krzysztoforów na koncert utworów Bogusława Schaeffera. Śpiewała Olga Szwajgier. Skala jej głosu: sześć oktaw. Marcin pokazał mi nuty: kropki, kreski, rysunki, jakieś formy geometryczne i różne grubości czarnych kresek. Niezwykłe grafiki. Żadne klasyczne nuty na pięciolinii. Olga Szwajgier wydobywała dźwięki z głębi swoich trzewi. Taki to był śpiew — raz cichy, raz szum, raz urywany krzyk, a oddech bardzo długi (Marzenia senne, Opis ciała ludzkiego w/g Rene Descartes, 1994).
Noa Ain, kompozytorka, zaprosiła mnie bym zagrała Ginę w jej sztuce teatralnej — byłam Giną, nieokiełzaną córką. Nie pamiętam samej sztuki, ale przygotowywania i próby, które raczej przypominały seanse spirytystyczne lub terapeutyczne aniżeli klasyczne powtarzanie tekstów (Do ostatniej kropli łzy, I’ll be your woman, 2012, dedykowane Sherry Rehman).

To tylko zarys, mały szczegół z mojego dzieciństwa i dorastania. Miałam być Marcinem — jestem Martą. Miałam zostać wiolonczelistką, ale źle trzymałam smyczek. Przez chwilę byłam robotnicą, ale tylko po to, by doświadczyć; Giną byłam też tylko po to. Ciało poznałam w teatrze, umysł na koncertach muzyki współczesnej. Nie wiem jak i nie wiem gdzie, ale w końcu trafiłam strzałą prosto w swoje serce. Od tego momentu wiedziałam. Wiedziałam, dokąd mam iść. Szłam tam, gdzie nic nie jest oczywiste. Szłam tam, gdzie są rzeczy ukryte; gesty, spojrzenia, dotyk. Dotyk obrazu, koloru, a potem ten dotyk i ten namacalny wzrok.

Andre Valesi malarz z grupy Supports/Surfaces, mój promotor na studiach, wprowadził mnie w otwarty i szeroki świat sztuki bez podziałów na dziedziny czy gatunki. Zafascynowana malarstwem abstrakcyjnym — rosyjskim, francuskim, amerykańskim ostatnich epok — analizowałam i badałam tę sztukę jak jakaś doktorantka wydziału chemii, biologii czy matematyki. Żyłam wtedy w Prowansji, otoczona kolorowymi ziemiami i zapachem ziół. Malowałam. Zbierałam w lasach złote ugrowe, zielono żelazowe czy brunatne kolory, szukałam miejsc, w których powstają naturalne pigmenty. Tym wszystkich wypełniałam moje płótna z nadzieją, że każdy rozpozna w nich mój dialog z innymi dziełami. W serii obrazów Parce que j’aime la couleur (1988—1994 oraz 2016—2024) mało kto rozpoznawał te moje intencje, ale rozmach moich obrazów budził emocje. Urszula Czartoryska zobaczyła w nich coś z czarnej dziury kosmicznej. Ryszard Stanisławski jej mąż, w wywiadzie do telewizji wspomniał o moim malarstwie i tak mnie inni zauważyli. Ja siebie już widziałam dużo wcześniej, ale wciąż miałam niedosyt spełnienia. Wróciłam do Krakowa. Zamieszkałam z moim kilkuletnim synem wraz z moim adoptowanym bratem Romem. Z aparatem fotograficznym, kamerą, muzyką i krakowskim tzw. „cru”, staliśmy się jedną rodziną. Wtedy powstały prace: Rodzina (1998—2004), Gipsy (2010), Rogaty Król (2012). A potem były kolejne wyjazdy i towarzyszące im nowe działania, doświadczenia, wynikające z faktów, których nie chce widzieć zbiorowość. Praca Refugis (2000, Schöppingen, Munster) opowiadała o zamkniętych, ogrodzonych siatką obozach, w których obcych traktuje się jak kogoś niebezpiecznego. New Baby (2000, Nowy Jork) poruszała temat prawa każdej osoby do posiadania dziecka i tworzenia rodziny, niezależnie od ustanowionych przez ludzi, obowiązujących praw państwowych i naszego uwikłania w politykę. Fanschon (2003) dotyczyła mojego zauroczenia kobietą islamu. Fotografowałam na berlińskim Kreuzbergu jedynie to, co było widoczne (chusty na głowach kobiet), starając się uchwycić to, co ukryte. Z kolei projekt Manju goes to Poland (2012—2014), zrealizowany w Auroville, opowiadał o moim spotkaniu z Manju Pavaday i „rozmowach” z „Matką” – założycielką miasta, której intencje i wizje stworzenia raju okazały się utopią. I tak do dzisiaj praca i życie zerkają na siebie. Łączą się w jedną, będącą w ciągłym ruchu materię.

Tekst powstał we współpracy z Romualdem Demidenko (2024).

1Zdjęcie: Marta Deskur, Nawiedzenie, 2000, druk duratrans, lightbox, 125 cm × 185 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
2Zdjęcie: Marta Deskur, Mycie stóp, 2000, druk duratrans, lightbox, 150 cm × 165 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
3Zdjęcie: Marta Deskur, Pokłon trzech króli, 2000, druk duratrans, lightbox, 150 cm × 170 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
4Zdjęcie: Marta Deskur, New baby, 2001, duratrans print lightbox, 45 cm × 40 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
5Zdjęcie: Marta Deskur, Dziewica w ciąży, 2002, druk duratrans, lightbox, 30 cm × 70 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
6Zdjęcie: Marta Deskur, Fanshon, 2003, fotografia wypalana na kaflach ceramicznych, 270 cm × 390 cm. Dzięki uprzejmości artystki.
.
7Zdjęcie: Marta Deskur, Fanshon, 2003, fotografia wypalana na kaflach ceramicznych, 180 cm × 360 cm. Dzięki uprzejmości artystki.
.
8Zdjęcie: Marta Deskur, Galernik i artystka, 2007, druk na transparentnej plexi, 150 cm × 150 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
9Zdjęcie: Marta Deskur, Trzy kobiety, 2010, c-print na dibondzie, 77 cm × 138 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
10Zdjęcie: Marta Deskur, Manju jedzie do Polski, 2012, c-print na dibondzie, 50 cm × 50 cm. Dzięki uprzejmości artystki..
11Zdjęcie: Marta Deskur, Centauresa Zuzanna Ginczanka, 2015, druk duratrans, lightbox, 30 cm × 70 cm. Dzięki uprzejmości artystki..